Wracałam, piątkowy wieczór z wolna zaciągał się nad miasteczkiem jak cyrkowa płachta. Płachta szyta specjalnie na nasze niebo, niebo naszego miasteczka.
Pierwszą zmarszczką na tafli miasteczka, która zdradziła nadchodzące zmiany, była zmiana stylu piątkowego stania. Wracałam, a mężczyźni na pierwszy rzut oka stali tak, jak muszą stawać od początku świata. Po trzech. Po czterech. Po sześciu. Zawsze w takiej liczbie, by nie zakłócić podstawowej familiarności stania. Bo wspólne stanie to nie tłum. Wspólne stanie to taka liczebność i odległość, by wypadało z każdym być nawet nie po imieniu, a po przezwisku. Nigdy więc Bulzacki, właściciel cenionego nawet w Pabianicach czy Konstantynowie zakładu pogrzebowego, a Bulzak. Nigdy pan Świst, współwłaściciel wraz ze żoną firmy produkującej płoty z klinkieru, a Świstun. Nigdy Leszek Wojciechowski, zastępca kierownika oddziału banku spółdzielczego, a Skandal.
Liczebność ta i odległość – czego dowiedziałam się kiedyś od Leszka Wojciechowskiego, do którego nie miałam prawa mówić Skandal, bo nigdy z nim nie stałam – liczebność ta i odległość odmierzana jest dwoma niepisanymi, ale żelaznymi prawami. Prawem dymu z papierosa i prawem pójścia do sklepu. Prawo dymu z papierosa określa odległość. Jeśli jeden pali, mówił Leszek Wojciechowski, dym czują wszyscy. Prawo sklepu określa liczebność. Jest na tyle nieduża, by ktokolwiek, idąc do sklepu, czuł się w płynącym nie wiadomo skąd obowiązku zapytać:
– A ty chcesz coś? Bo idę do sklepu.
Stali, bo, moim zdaniem, choć ludzkość najwięcej energii – tuż po przetrwaniu – od zawsze poświęcała rozrywce, by na coś niebędącego przetrwaniem swoje przetrwanie wydać, tak nie wymyśliła mężczyznom nic nad wspólne stanie. I według mnie, gdziekolwiek spotykali się mężczyźni, choćby nie wiem jak byli sobie wrodzy – wrodzy w tradycyjnym wojennym sensie, ale równie dobrze wrodzy w sensie społecznym, światopoglądowym czy ekonomicznym – choćby dzieliło ich wszystko, jedno było zawsze w stanie ich połączyć, bo jedno stanowiło niezbywalną wspólną: zamiłowanie do wspólnego stania. Ilu wojnom można byłoby zapobiec, gdyby w odpowiednim momencie ktoś, po dowolnej stronie barykady, przypomniał sobie o tej niewzruszonej zasadzie i powiedział:
– Stańmy.
(...) I nigdy nie chodziło o alkohol. Przez całe życie obserwowania stojących tyle się dowiedziałam. To najczęstszy błąd kobiet patrzących na stojących: sprowadzenie stania do picia. A nigdy nie stano o alkohol. Mógł alkohol towarzyszyć. Mógł nawet towarzyszyć na tyle intensywnie, by z zewnątrz, niewtajemniczonym, mogło się zdawać, że o niego chodzi. Ale zawsze stano tylko po to, by wspólnie stać. I tyle jeszcze jest wolności w mężczyźnie, że ma prawo wyboru stylu swojego stania. Bo wybór stania bywa i wyborem stylu istnienia. (...)
Powiedział mi kiedyś Leszek Wojciechowski, że byli tacy, którzy, pełniąc wiele prestiżowych ról – ojca, męża, wicekierownika banku spółdzielczego, właściciela firmy produkującej wraz ze żoną płoty z klinkieru – ostatecznie tylko w roli, w jaką wchodzili, stając pod Delikatesami, pizzerią „Pizzeria" lub pod sklepem firmowym wytwórni win owocowych, czuli się naprawdę ważni. Choćby byli nawet cenionymi członkami swoich zmian w pieczarkarni. Choćby mieli szczęśliwe rodziny. Choćby, jak on, Leszek Wojciechowski, grali nawet na gitarze podczas wyjazdów ze Zborem Wolnych Chrześcijan, stanowiąc przez cały wyjazd centrum uwagi. Towarzyską aortę turnusu. To tylko tam, stojąc pod nieczynną poczekalnią dworca kolejowego, czuli się istotni. A może nawet: czuli się na miejscu. Nie dziwiąc się nigdy tym, którzy ze stania pod Delikatesami uczynili swój styl istnienia.
Bo każdy mężczyzna mniej lub bardziej skrycie rozumie niezrozumiały dla kobiet czar płynący z tych miejsc. Może mężczyzna tych miejsc nie akceptować. Może nie widzieć dla nich miejsca w swoim życiu. Może nawet nimi pogardzać. Pogardzać szczerze. A jednak rozumie. Rozumie, czym wzywają. Rozumie, jakim czarem. Czarem negatywu światła. Światła, jakie rzucałoby słońce, gdyby je uwięzić w butelce z ciemnego szkła, niezbywalnym dla wielu atrybucie piątkowego wieczoru. Ale to też czar wyrozumiałości. Czar łatwej jak nigdzie poufałości. Która jest przecież od dawna – a może od zawsze dla mężczyzn była – towarem deficytowym.
I dlatego żaden mężczyzna, choćby był prezydentem, papieżem, nigdy nie spojrzy jednoznacznie krytycznie na stojących pod, dajmy na to, sklepem firmowym wytwórni win owocowych. Ale choć może w tym spojrzeniu czaić się uczciwa krytyka takiego stylu istnienia, tak za tym spojrzeniem będzie też stać przynajmniej jedno ciepłe wspomnienie. A bywa, że tęsknota za jednym przygodnym dniem w innej skórze. Takiej, w której w dobrym tonie jest powiedzieć:
– Stańmy.
Oni, mężczyźni, zdają się wiedzieć, jak te miejsca potrafią skruszyć maski. Ale też, jak potrafią je wspaniałomyślnie nadać. Zależnie od tego, czy stojący akurat potrzebuje maskę skruszyć, czy ją założyć.
A jeśli potrzebuje ulepić sobie maskę zupełnie nową, pozwolą na to. Pozwolą rozwijać nierealną historię podbojów miłosnych w miejscowościach gminnych pod Skierniewicami. Historię oszałamiająco dramatycznej, ale zwycięskiej walki na parkingu pod dyskoteką Protektor w Brzeskach nad dwa razy większym obcym spod Kalisza. Historię przemyślnych napraw niesłychanie skomplikowanych silników starych nissanów i toyot. Historię sprytnych jak sam pan Bóg sposobów na urządzenie się w pracy, by nie była tak podła, jak była.
I na koniec, choć dla wszystkich stojących będzie jasne, że w całej usłyszanej przed chwilą historii nie znalazł się choćby cierń prawdy, że to tylko jałowa, ubita masa złudzeń, nikt nie powie „sprawdzam". Nigdy. I nikt nie poczuje się urażony krwistym stekiem kłamstw. Przeciwnie. Stojący aprobująco pokiwają trzymanymi w rękach atrybutami piątkowego wieczoru. Są też, mówił mi Leszek Wojciechowski – do którego nie miałam prawa mówić Skandal, bo nigdy z nim nie stałam – aprobujące wydmuchy dymu z papierosa i aprobujące przekleństwa. Każdy stojący zaśmieje się też w dokładnie tych momentach, w których powinien się zaśmiać. Pokiwa głową nad markowanym kunsztem dokładnie wtedy, kiedy ten markowany kunszt da o sobie w opowieści znać.
Stojący zrobią to nie tylko dlatego, że sami mogą być następnego dnia po drugiej stronie – stronie opowiadającego. Stronie ze smakiem rozpuszczającego nieznośną prawdę w barwnej opowieści tak, jak prawoślazowy cukierek rozpuszcza się ze smakiem w gorzkiej żołądkowej. Stronie wymyślającego sobie właśnie tożsamość kogoś innego. Lepszego, w czyjej skórze piątkowy wieczór będzie prawdziwym odpoczynkiem, także od siebie zwyczajnego i jego zwyczajnego życia. Ale to nie jest powód. Stojący zaaprobują wszystko przede wszystkim dlatego, że to część rytuału stania. Taka sama jak prawo dymu z papierosa i prawo pójścia do sklepu.