Rok 1998, tata zabiera mnie na drugi mecz w moim życiu, wydając horrendalne pieniądze na dwa bilety gwarantujące wejście na starcie Łódzkiego Klubu Sportowego z Manchesterem United. Na okładce programu meczowego znajduje się nieprawdopodobnie przystojny gość, który w dodatku wygląda jak uosobienie rajdu lewym skrzydłem (a przy okazji jak moja antyteza). Ja, mały, gruby, pucołowaty blondynek, którego największą boiskową siłą było rzucanie się pod nogi dryblujących przeciwników, tylko dla niepoznaki nazywane wślizgiem. On wysoki, szczupły, przebojowy i kędzierzawy brunet. Ja, prawonożny materiał na doskonałego rezerwowego. On, lewonożna emanacja piłkarskiej gracji w prowadzeniu piłki i mijaniu kolejnych rywali.
Ja, 8-letni Kuba, on, 25-letni Ryan. Od tamtego momentu, od tamtego meczu, ja - wielki fan, on - wielki idol. Moja relacja z Ryanem Giggsem była tak silna, że wymyśliłem sobie: będę grał na lewym skrzydle z tradycyjnym dla tej pozycji numerem 11. Co ciekawe, w różnych momentach życia byłem to bliżej, to dalej tego celu, ale po trzydziestce już dość regularnie dryblowałem na lewym skrzydle, sprawnie posługując się lewą nogą, często stanowiąc na tyle istotny element składu, że powierzano mi ciężki gatunkowo numer jedenasty.
Giggs z kolei po trzydziestce sypiał z żoną swojego brata.
Czy bardziej jestem mu wdzięczny za to, że przez prawie 30 lat swojego życia dążyłem do jego modelu gry, co stało się przyczyną wielu moich radosnych uniesień, gdy kogokolwiek kiwnąłem czy dałem celne dośrodkowanie? Czy jednak przeważa wdzięczność za to, że w możliwie jak najbardziej brutalny sposób pokazał mi - nie warto mieć w życiu idoli, nie warto nikogo idealizować, a nade wszystko - nie warto zbyt blisko poznawać tych, których już się wcześniej wyidealizowało?
Dzięki Giggsowi wiem: nie warto sprawdzać, co w życiu prywatnym Marka Saganowskiego, innego z moich młodzieńczych wzorców. Dzięki Giggsowi wiem: nie ma zbyt wielkiego sensu uparte drążenie, czy Leopold Tyrmand naprawdę był tym superbohaterem, którego sam naszkicował we własnych tekstach, czy jednak typem, co będąc w moim wieku spotykał się z 16-latką. No i dzięki Giggsowi wiem też, że będę żałował przyszłego wtorku.
Trudno właściwie powiedzieć, w którym konkretnie momencie to wszystko się zaczęło - gdybym miał typować, wskazałbym na lata 2005-2006, gdy właśnie wchodził na rynek YouTube. A wraz z nim zaczęły do Polski docierać różne filmy z dopingiem, oprawami i innymi multimediami z meczów na całym świecie. Jasne, wcześniej mieliśmy już obszerny dowodowy materiał zdjęciowy oraz liczne relacje naocznych świadków. Ba, nawet i wideo by się udało zorganizować, bo przecież od dobrych paru lat ludzie dość swobodnie podróżowali nawet po tak niebezpiecznych rejonach jak Bałkany lat dziewięćdziesiątych. Ale YouTube był powszechny, YouTube był w każdym domu, link do odpowiedniego filmiku mogłeś wysłać na forum php by Przemo albo poprzez naszą klasę i do woli zapętlać legendarne wykonanie "Samo Ti".
Nie twierdzę, że to wtedy doszło do masowej inspiracji zagranicznymi melodiami i stylem. Niektórzy już wcześniej śpiewali "Porto", inni "HSV", kolejni "Chorwackie", jeszcze inni "River". Starzy ultrasi opowiadali, jaką inspiracją były dla nich oprawy włoskich klubów, a ci najlepiej ubrani spośród nas tłumaczyli, czym jest brytyjski styl casual. Oni pozyskiwali swoją wiedzę przez ziny, pocztówki, karkołomne podróże po Europie i wymianę listów. My wszyscy dostaliśmy YouTube.
Do jednej z najczęściej kopiowanych przyśpiewek należało chyba właśnie "Samo Ti" Crvenej Zvezdy Belgrad, które to wielu kiboli poznało z filmików na YT. Najsłynniejszy? Chyba kilka tysięcy fanatyków Delije zebranych na treningu przed meczem z FC Basel. W październiku 2007 roku konto crvenasamberetka, 9 subskrybentów w tym momencie, wrzuciło filmik - do dzisiaj trochę ponad 40 tysięcy wyświetleń, ale jestem pewny, że ten film robił z osiem okrążeń po internecie, jako jedno z najlepszych wykonań "Samo Ti". Jak oni tam są melodyjni, jaką oni mają pasję - a to zaledwie trening, zaledwie kilku piłkarzy szlifujących bez spiny jakieś taktyczne niuanse. Oczywiście Zvezda nie była jedyna, "Horto magiko" Panathinaikosu dosłownie wywalało serwery, a oryginalny film z czerwca 2006 roku ma dziś już prawie 8 milionów wyświetleń. Ale Zvezda była jedną z tych, które odtwarzaliśmy najczęściej.
Przejście kultowym tunelem Zvezdy na stadionie Marakana ma 1,7 miliona wyświetleń, a wciąż budzi ciarki. A te Wieczne Derby z Partizanem, okolice sto czterdziestego starcia obu klubów? Materiał ze 141. meczu Zvezdy z drugim belgradzkim klubem to prawie ćwierć miliona wyświetleń na kanale Ultras Channel - a przecież cały czas jesteśmy w czasach przed boomem na wideo. Chłonęliśmy to wszystko, bo Belgrad był zwyczajnie diabelnie ciekawy. Partizan i Zvezda. Czarni i czerwoni. Jedni wtedy silni sportowo, ale drudzy z tytułem Pucharu Europy w kolekcji. Grobari i Delije. O, właśnie - jakież to robiło wrażenie, że na olbrzymiej Marakanie ultrasi Zvezdy mają nawet swój własny napis z krzesełek na własnych sektorach! My na naszej poczciwej Galerze mieliśmy krzesełka w siedmiu różnych odcieniach czerwonego i sporo pustych miejsc po wyrwanych siedziskach, których nikt nigdy nie zastąpił nowym plastikiem. A oni mieli "Delije" wymalowane na cały potężny sektor...
Niemal równolegle Beogradski Sindikat wydał swój absolutnie kultowy utwór, "Balada disidenta" z tak klimatycznym klipem, że ilekroć w życiu wybierałem się daleko poza Polskę, to wybierałem się właśnie do Serbii. Ostatecznie nigdy się nie wybrałem, zbyt mocno kocham Bałuty, by poprzestawiać parę liter i znaleźć się na Bałkanach, ale co sobie pojeździłem palcem po mapie do nut melodii Aleksandra Proticia - to moje. Wybierałem się tak, ilekroć widziałem "Samo Ti" przed Basel. Wybierałem się, gdy wyszła "Balada Disidenta". Wybierałem się na 141., 142. i praktycznie każde kolejne Wieczne Derby Belgradu. Co roku siadałem do losowań europejskich pucharów i gdy inni wyglądali meczów polskich zespołów z drużynami z Anglii czy Hiszpanii, ja czekałem aż wreszcie Polacy trafią Belgrad.
Byłem zresztą w Lubinie na meczu Zagłębia z Partizanem, widziałem, jakie to było przeżycie dla kibiców z moich roczników. Ale to jeszcze nie było to, czekałem przecież na moment, gdy to moja ekipa, albo chociaż któraś z naszych zgód trafi na ten wymarzony, wyśniony, niemalże mityczny Belgrad.
Lech Poznań. Nasz zgodowicz, na którego wyjazdach miałem już przyjemność być, na którego sektory miałem przyjemność wchodzić, brałem udział w kibolskich turniejach piłkarskich organizowanych przez lechitów. Crvena Zvezda Belgrad. Ryan Giggs z YouTube'a w 2006 roku. Wystarczy, że Lech pokona Breidablik, a Zvezda przejdzie Lincoln.
No wybieram się do Belgradu, nie powiem, że nie.
Sęk w tym, że jest rok 2025. A mnie już Ryan Giggs nauczył trochę o świecie.
Kłamstwa, kłamstwa, wokół same kłamstwa
Pamiętam, jak podszedł do mnie Guru z Gang Starr
I nie podbił pogadać o muzyce
Tylko o ecstaskach, bo się chciał wtedy naćpać
No i chuj, runął kolejny pomnik
Tak rapował Tede o swoim muzycznym idolu, Guru, który zgodnie z pseudonimem trochę w swojej twórczości filozofował. Trochę o politycznym zaangażowaniu, trochę o niesprawiedliwości, trochę o tym, co jest ważne, co jest istotne, co jest dobre, prawe, a czego unikać. Mogę się tylko domyślać, gdzie na skali rozczarowania spoczął wówczas Tede - podejrzewam, że bardzo niedaleko duetu ja-Giggs.
Mój dobry kumpel właśnie dlatego nie jedzie. Jesteśmy z tego samego rocznika, przejechaliśmy razem kawał Polski, oglądaliśmy te same kompilacje "Dwadzieścia najgłośniejszych ryknięć kibiców Zvezdy" na YouTube i DailyMotion. Latami gdybaliśmy, co by było, gdyby ŁKS trafił na Zvezdę, latami czekaliśmy, aż będzie okazja na własne oczy zobaczyć, co takiego magicznego jest w tej całej Marakanie.
Niestety, obaj wiemy - nic magicznego. Crvena Zvezda, podobnie jak Partizan i cała serbska piłka jest w kibicowskim kryzysie. Liga przeżarta faworyzowaniem jednego klubu, liga skupiona na jak najefektywniejszej pomocy dla ukochanego zespołu prezydenta Serbii, liga istniejąca jedynie jako posiłek konsumowany przez Zvezdę. Wieczne Derby tak bardzo wieczne, że na Partizanie są chyba trzy wzajemnie zwalczające się grupy kibiców. Pamiętam doskonale te dość dziwaczne reportaże z meczów, na których siedziały cztery odseparowane przez ochroniarzy i policję ekipy - jedna wielka banda Zvezdy i trzy mniejsze, ubrane na czarno składy Partizana. Na ostatnim meczu ligowym Zvezdy na stadionie było 10,5 tysiąca widzów, ledwie dwa tysiące więcej niż u nas na domowym meczu z Polonią Bytom. My wygraliśmy 5:0, a ja pół meczu myślałem tylko o Belgradzie. Gdzie właściwie w tym samym czasie siedziało niewielu kibiców więcej.
Ostatnie derby z Partizanem w końcówce ubiegłego sezonu to haniebne 18 tysięcy widzów. Partizan widząc, że w piłce nie ma nawet jak walczyć skupił się na koszykówce, a i Zvezda ma trudności z zachęceniem kibiców do tworzenia tej legendarnej atmosfery podczas meczów, których wynik jest z góry znany. Tak, nadal zdarza im się komplet, ale głównie na szlagierach Ligi Mistrzów, z Barceloną czy Liverpoolem. A to trochę tak, jakby Guru z Gang Starra szukał w Polsce nie tematów do politycznie zaangażowanego rapu, tylko jakichś tabletek.
Wiem, że jadę poznać swojego Ryana Giggsa. Że jakkolwiek dobrze wypadną Delije, przegrają to starcie ze Zvezdą Youtube'ową, Zvezdą, którą poznałem w 2006 roku z 50-sekundowych filmików. Rzeczywistość zostanie brutalnie zdewastowana w boju z moim 15-letnim wyobrażeniem o rzeczywistości. A przecież dochodzi aspekt wcale nie mniej ważny - w 2008 roku nie przeszkadzał mi specjalnie Gazprom na koszulkach, dziś ten znany serbski sentyment do naszych wrogów uderza ze zdwojoną siłą. Jadę, żeby się rozczarować, jadę, żeby się wkurzyć, jadę, by spełnić marzenie, od samego początku czując, że to jak marzenie o domku na drzewie - 35-latek może to zrobić, ale to nie będzie już to samo.
Natomiast zostawiam sobie ten jeden procent, ten malutki margines, że jednak, mimo wszystko, mimo upływu lat, mimo wszystkich zmian, mimo powszechnego gównowacenia, w Belgradzie będzie, do kurwy nędzy, epicko. I chyba z taką nadzieją robi się w życiu... Cóż, praktycznie wszystko.