JAK CO ŚRODĘ... Jakub Olkiewicz #3

To od początku była misja skazana na niepowodzenie. Wehikuły czasu, o których fantazjują dziesiątki naukowców pod każdą szerokością geograficzną nadal pozostają jedynie tematem dla filmowców i autorów książek. Każdy, kto daje wiarę, że wystarczy wsiąść w 20-godzinną podróż autokarem czy kilka samolotów frunących na południe, by przenieść się 20 lat wstecz - jest jednak dość naiwny. Tak, w teorii wszystko się zgadza, wsiadasz w auto na początku tygodnia, szuru-buru, nagle budzisz się we wtorkowe popołudnie 2005, może 2007 roku, znam kogoś, kto był na Bałkanach i mówił, że tak to działa.

Bo chyba za tym tak naprawdę od początku wszyscy goniliśmy?

Zawsze miałem wątpliwości przy tych stwierdzeniach wygłaszanych z całkowitą pewnością: nie tęsknisz za utworami rockowymi z lat osiemdziesiątych, tęsknisz za swoim życiem, które wiodłeś, słuchając rockowych utworów lat osiemdziesiątych. Nie przekonywało mnie to, bo z automatu odbierało sentymentalnemu ględzeniu jakąkolwiek prawdziwą wartość, nazwijmy to, merytoryczną. Ach tak, bardziej podobał mu się czas, gdy Polska zdobywała podium Mistrzostw Świata nie dlatego, że to duży triumf, tylko dlatego, że wtedy był młody. Przecież to totalny bezsens. Nie tęsknię za tranem w syropie, choć przecież według wszystkich prawideł tego typu, powinienem tęsknić - bo piłem tran w syropie jako młody, energiczny i pełen uśmiechu nastolatek. Nie tęsknię za gównianymi serialami w telewizji, ani za kolejnymi komediami romantycznymi, nie tęsknię za bezrobociem (oj, szczególnie w te wakacje), a tęsknię za Morrowindem, boiskiem Startu Łódź i chińczykiem na Placu Dąbrowskiego. Więc nie można tutaj pozwolić na żaden arbitralizm - to nie jest tak, że zawsze tęsknimy nie za rzeczami z przeszłości, ale za własnym "ja", związanym z tymi konkretnymi aspektami z lat minionych.

Ale jednak Belgrad to chyba coś innego. Ba, on już w momencie narastania jego mitu był czymś z pogranicza Nibylandii i Krainy Wiecznej Racy. Powtarzane plotki i półprawdy, solidnie wspomagane filmikami z YouTube'a skutecznie przekonywały - race tam się pali setkami, doping jest głośny, melodyjny i fanatyczny, obrońcy waleczni, dryblerzy efektowni, chmury są złożone z waty cukrowej, a trenerzy przygotowania motorycznego tworzą armie futbolowych tytanów. Przez lata Belgrad stawał się coraz bardziej magiczny, sam przecież pisałem o tym tydzień temu - wyśniona i osnuta legendą stolica Serbii z 2008 roku nie tylko nie przypominała stolicy Serbii z 2025 roku, ale nawet faktycznej stolicy Serbii z 2008 roku.

Nie wiem, czego oczekiwałem, decydując się na wyjazd do Belgradu, ale chyba właśnie ten wehikuł czasu najpełniej oddaje skalę oczekiwań. W czasie, gdy większość polskich stadionów wygląda tak samo, większość polskich przyśpiewek brzmi tak samo, a większość polskich meczów ma też ten sam przebieg, jeśli chodzi o życie trybun - Belgrad jawił się jako ostoja spontaniczności i fanatyzmu. Dlatego tym bardziej bolały kolejne ciosy - zdjęcie kibicow Crvenej Zvezdy w Poznaniu, gdzie zaprezentowali się na poziomie przeciętnej ekipy z Ekstraklasy. Frekwencja z weekendu, gdy ligowy mecz Zvezdy obejrzało 6 tysięcy widzów. Generalnie zapowiadało się, że wsiadam do wehikułu czasu, nastawiam wymarzony 966, by zobaczyć narodziny naszej państwowości, a dostaję 1966 - głęboki PRL bez widoków na szybką poprawę sytuacji w kraju.

W pewnym momencie pomyślałem sobie - kurczę, ale przekrzyczeć wraz z kolegami z Lecha samą Zvezdę w Belgradzie to też jakieś osiągnięcie. Może i przypomina to zwycięstwo nad już emerytowanym bokserem, ale to wciąż pewien prestiż.

W tym miejscu wypadałoby już napisać: och, jak bardzo się myliłem, jak ta Zvezda dostarczyła, jak ten Belgrad pokazał, że podróże w czasie są możliwe. Generalnie były długie chwile, gdy faktycznie towarzyszył mi taki nastrój. Idziemy po ciasnej uliczce, nad nami wyrasta biurowiec z bankiem na parterze, ale sąsiadujący z ruderą, gdzie ktoś na najwyższych piętrach zdecydował się na dobudówkę, przypominającą szałas. Niektórzy mówią o miastach kontrastów - takim na pewno jest Łódź, gdzie odrapane ruiny mieszają się ze szklanymi domami. Ale Belgrad to nie jest miasto kontrastów, to jest miasto kolorowej plasteliny, gdzie 4-letni artysta nie tylko zmieszał wszystkie kolory, ale jeszcze nadaje całości kompletnie fantastyczne kształty. Oczywiście, omawiam wąski kawałeczek rzeczywistości, godzinną podróż autokarem i całodniowy spacer (20 kilometrów, trochę się połaziło). Natomiast to, co zobaczyłem, to potężny misz-masz, jakby ktoś do zestawu puzzli wsypał trochę Lego, a na koniec postanowił połączyć klejem modelarskim. Nic tu do niczego nie pasuje, nic tu się nie zgadza, nic tu nie jest spójne ze swoim poprzednikiem. Liczne wąskie, kręte, strome uliczki w ścisłym centrum jedynie pogłębiają wrażenie, że znajdujesz się jedną nogą w typowej europejskiej stolicy z firmowymi sklepami Bossa i Adidasa, ale drugą nogą w 1984 roku, i to głęboko za żelazną kurtyną.

Ktoś powie - Kuba, mało podróżujesz, to stąd. I okej, pewnie tak. Natomiast na mnie Belgrad zrobił przede wszystkim wrażenie miasta, które chciało się przenieść w czasie, ale w teleport wpadła mucha. Część stolicy poszła do przodu, część została w miejscu, część została zbudowana jeszcze przez Rzymian albo i Greków, część powstała przedwczoraj.

Podobnie było na stadionie i w jego okolicy. Były oficjalne sklepy, a raczej fanshopy Zvezdy w centrum miasta. Ale był i typ, który sprzedawał koszulki z reklamą Gazpromu prosto z suszarki na ubrania. Stadion naprawdę majestatyczny, zbudowany z duchem epoki, na swój sposób nawet dość ładny. Ale nawet w środku klimatyczne grafy, a przy wejściu na sektor gości płachta zasłaniająca rozsypujące się garaże tuż za nią. Trochę 2025 rok, a trochę nadal "stare, dobre, czasy", które można wspominać z rozrzewnieniem niezależnie od tego, czy tęsknisz za starymi czasami, czy sobą w starych czasach.

Jeśli cokolwiek w Belgradzie było spójne, to właśnie ten kompletny brak spójności, nawet w kwestii epoki, w której się znajdujemy. Lokalna atrakcja turystyczna to ruiny, które mogą być z II wojny światowej, a mogą z czasów Aleksandra Macedońskiego. W środku są zbroje rycerzy, armaty i czołgi, boisko do koszykówki rodem z programu dofinansowań unijnych i szereg wysprejowanych napisów, że Serbia do tej Unii nigdy nie przystąpi. Chciałoby się nawet z przekorą mruknąć, że tylko nasrać na środku, ale nie było to najczystsze z miast, które miałem okazję odwiedzić. Tak wygląda centrum miasta, tak wyglądają atrakcje turystyczne, ale tak też wygląda sama atrakcja wieczoru, czyli mityczna Zvezda.

To nie była Zvezda z 2008 roku, ale to też nie była Zvezda z ostatniego weekendu. Szczelnie zapełniony stadion, całe gromady koników na trasie, ludzie szczelnie zapełniający wszystkie możliwe puby, restauracje i ogródki. Atmosfera wielkiego święta, choć to zaledwie III runda kwalifikacji Ligi Mistrzów. Dało się wyczuć, że tak jak dla wielu Polaków Zvezda to marka, tak i wielu Serbów wypatrywało tego słynnego Lecha Poznań. Godzina przed meczem, kompletnie biały młyn Zvezdy zaczyna brzęczeć, falować, przeraźliwie gwizdać, ilekroć ktoś daje sygnał. Ten gwizd to zresztą coś, co najbardziej przypomina mi tamten stary meczowy klimat, gdy przy rzucie karnym dla rywala dosłownie każdy obecny na stadionie próbował przeszkodzić strzelcowi. Trzydzieści minut przed meczem, zaczynają się te słynne serbskie pieśni, stadion podłącza się do "volare, cantare". Aura 2008 roku się intensyfikuje.

Początek meczu, zwłaszcza, gdy Lech zaczął atakować, to już odlot. Bo sektor gości ryczy po polsku, gdy Zvezda faluje po serbsku. Opowiada, że "za Lechem przemierzamy cały świat", bo naprawdę każdy z ponad tysiąca kibiców przemierzył cały świat. Serbowie odpowiadają oldskulową, dość klasyczną oprawą z koszulek. Po golu spontanicznie odpalają kilka rac.

Rany, jak to brzmi. Bez sektorówki, bez przygotowywania godzinami, bez szczegółowego planu - jest gol, są race, o to przecież w tym chodziło na początku, w tych starych, zapomnianych czasach bez ultra-dokładnego monitoringu.

Spontaniczność... Największe wrażenie robi chyba właśnie ten niemal namacalny wpływ Marakany na mecz. Gdy piłkarze idą do wysokiego pressingu, cały stadion zaczyna ryczeć, gdy rywal w jakikolwiek sposób zagraża bramce - znów następuje przeszywający gwizd. A to wszystko kompletnie nie przeszkadza im w "normalnym", śpiewanym dopingu. Wciąż mnóstwo improwizacji, ale i jakiś ramowy plan. To tworzy pewną odrębność, którą po prostu czuć na stadionie. Odrębność to zresztą słowo-klucz. Gdy prowadzono nas do sektora gości, nie był to ani typowy bałagan organizacyjny znany z lat dziewięćdziesiątych, ani naszpikowany regulaminami dryl nowoczesnego futbolu. Trochę jakby do żadnego świata w pełni nie pasowali, w żadnym nie było dość przestrzeni. Policjanci czy ochroniarze już nauczyli się nowoczesnego czepialstwa, zbadano między innymi, czy nie mam żadnej broni w skarpetkach i w butach. Ale nie ogarnęli jeszcze, że jak przyjeżdżają autokary, to przydałby im się parking - i organizowali to na szybko. Mam zdjęcie delegata UEFA od... kontroli dopingowej. Nie wiem jak, ale znalazł się w kolejce do wejścia na sektor gości, narzekał, że bezskutecznie próbuje się dostać do miejsca swojej pracy, czyli okolic szatni. Dlatego nie poczułem rozczarowania, dlatego ta wycieczka miała sens.

Nie ma wehikułów czasu. Zwłaszcza druga strona centrum Belgradu, pełna właśnie kończonych wieżowców, pokazuje, że tutaj czas wcale się nie zatrzymał. Frekwencja na ligowych meczach Zvezdy, szczegółowe kontrole, symboliczna liczba pirotechniki przypominają, że pewnie przez 364 dni w roku jest tutaj normalny, zwyczajny 2025 rok. Ale czasem, tego jednego dnia, wraca stare. Dobrze było tam być właśnie tego jednego dnia.

OGLĄDAJ TETRYKÓW NA KANALE TETRYCY