Chcę możliwie jak najdalej odejść od tematu Zagłębia Lubin - bo to nie jest problem tego konkretnego klubu, to nie był ten jeden konkretny mecz, to nie była ta jedna bezpośrednia przyczyna, po której można wskazać palcem, obwiniać, rozliczać. Zwłaszcza w obliczu tak dramatycznego zdarzenia, zwłaszcza w obliczu śmierci kibica.
To jednak był punkt wyjścia do tego, by na chwilę się zatrzymać, stanąć w miejscu i spojrzeć z dystansu na świat, w którym jesteśmy jako polscy kibice w 2025 roku. A jesteśmy w chwili, gdy na stadionach w całej Polsce zasiadają już nie dziesiątki, ale setki tysięcy kibiców. Frekwencje na nowoczesnych obiektach z ultra-dokładnym monitoringiem rosną w niebywałym tempie. Generalnie przeżywanie futbolu na stadionach jest przyjemniejsze niż kiedykolwiek wcześniej. Kolorowe telebimy wyświetlają kreatywne klipy, spiker proponuje wspólne okrzyki do efektownej gry świateł po golach, catering poza giętą ma jeszcze w ofercie sushi i sałatkę caprese.
I w tej ferii barw, w tym rozśpiewanym, tańczącym tłumie, fetującym kolejne gole i świętującym kolejne rekordy frekwencyjne jedyne legalne płyny to te półlitrowe kubki z wodą za osiem złotych, rozlewane przy najdrobniejszym szturchnięciu ze strony kolegi z trybun.
Gdy cały świat trąbi i przestrzega: uzupełniaj płyny, pij wodę, dbaj o swój organizm, zwłaszcza w czasie takich upałów - my mamy swoje wielkie enklawy pozbawione darmowego dostępu do wody pitnej. Piłkarskie stadiony, szczelnie zabezpieczone przed napaścią ludzi zaopatrzonych w butelki z wodą.
Po tym tragicznym w skutkach weekendzie temat na razie żyje głównie na Twitterze, ale stąd też mój głos, głos innych dziennikarzy czy kibiców, którzy wierzą, że ktoś ten głos w końcu usłyszy. Musimy porozmawiać o dostępności wody pitnej na stadionach, a jak słusznie zauważa część internautów - również na wielkich festiwalach czy koncertach, a więc ogólnie: na imprezach masowych. By od razu oddać uczciwość wielu firmom ochroniarskim czy operatorom stadionów - problem nie jest w pełni globalny. To nie jest tak, że zasady panujące na Motor Arenie w Lublinie są bliźniaczo podobne do tych, które proponują na swoich obiektach kluby z Krakowa czy z Łodzi. Ale to przecież tym gorzej - bo właśnie ta dowolność interpretacyjna w przepisach rodzi pola do dyskusji - co wolno, a czego nie wolno wnieść na stadion, co powinna, a czego nie powinna rekwirować stadionowa ochrona.
W teorii wszystko jest jasne: polskie stadiony to siedliska pierwotnego zła, wylęgarnie chuliganów, miejsca, w których nawet najbardziej łagodni spośród pasterzy zamieniają się w krwiożerczych mutantów odpalających na potęgę nielegalną pirotechnikę i bezlitośnie obijających każdego przedstawiciela służb w zasięgu wzroku. Stąd też kontrole stadionowe to kontrole rodem z lotniska wzbogacone jeszcze o sprawdzanie, czy w butach ktoś nie ukrył petardy. Celowo hiperbolizuję, ale... tylko trochę. O ile na stadionie ŁKS-u, gdy wchodzę na trybuny jako gospodarz, zazwyczaj moim synom udaje się wejść na mecz z butelką wody albo bidonem, o tyle ja sam wielokrotnie musiałem pozostawiać "w depozycie" różnego rodzaju napoje. Ba, na wyjeździe w Białymstoku bidon odebrano nawet mojemu synowi i trzeba było się posiłkować cateringiem stadionowym, w cenach, cóż, stadionowych.
Obecnie wiele zależy tak naprawdę od dobrej woli konkretnego ochroniarza, dowódcy ochrony, czasem kierownika ds. bezpieczeństwa. Ustawa o bezpieczeństwie imprez masowych jest sformułowana w taki sposób, że trudno się dziwić przewrażliwionym klubom. Rzucenie butelki napełnionej wodą w stronę bramkarza rywali faktycznie jest niebezpieczne. Część klubów zakazuje więc wnoszenia jakichkolwiek butelek, część pozwala, ale tylko na butle pozbawione zakrętki, żeby przy ewentualnym rzucie na murawę butelka w locie utraciła zawartość. Część uważa, że chciwe kluby zwiększają tym swój zarobek w punktach cateringowych, ja bardziej skłaniam się ku opcji, że tworzą sobie tzw. "dupochron" na czas, gdy Komisja Ligi zacznie prowadzić śledztwo w sprawie trafienia któregoś piłkarza butelką pełną płynu.
Tu jednak przepisy napotykają na dwóch groźnych przeciwników. Pierwszym z nich jest mijający czas. Trudno w to uwierzyć, ale nie jesteśmy już w roku 1997, co więcej - coraz dalej od nas jest rok 2007, a nawet 2017. Czy mogę zagwarantować, że nikt nigdy niczym nie rzuci na murawę, a już na pewno nie butelką napełnioną wodą? No nie. Ale jesteśmy w 2025 roku, jeśli ktoś chciałby zrobić krzywdę piłkarzowi, naprawdę, ma pod ręką mnóstwo rozsądniejszej amunicji niż butelki z wodą. Drugim rywalem dla przepisów jest klimat. Coraz częściej w nadchodzących latach piłkarze będą zmuszeni przerywać grę i robić pauzę na uzupełnienie płynów. Coraz częściej na trybunach będzie panować niemiłosierny skwar, coraz częściej będzie trzeba gdzieś te płyny uzupełniać. I tak jak restauracje już zaopatrują się w "mgiełki", tak jak publiczne parki coraz częściej dysponują kurtynami wodnymi, tak i stadiony muszą znaleźć na to logiczną odpowiedź.
Od razu zaznaczam - nie zjadłem wszystkich rozumów świata (jestem dopiero w połowie konsumpcji), nie mam gotowego rozwiązania na każdy problem. Natomiast wiem doskonale, że dalsze traktowanie w sposób bardzo dosłowny każdego zapisu ustawy o bezpieczeństwie imprez masowych jest po prostu nieżyciowe. Wiadomo, że w polskim prawie istnieje zresztą mnóstwo totalnie martwych przepisów, identycznie jest w sumie w piłce nożnej (kto pamięta, w jakich sytuacjach sędzia wideo może się konsultować z głównym!?). Pewnie jest sporo pilniejszych zmian, pewnie na liście priorytetów dla polityków udoskonalenie przepisów dotyczących rozrywki - stadionów czy koncertów - nie mieści się w TOP 100. Ale coś wypadałoby jednak zrobić - zwłaszcza latem, zwłaszcza przy fali upałów.
Najpierw zakładam najbardziej polski scenariusz: "to się jakoś zateguje". Widzę to jako samowolną akcję środowiska piłkarskiego, które po prostu pozwala na wnoszenie bidonów czy butelek z wodą, niech już nawet będzie, bez korka. Głośno, z otwartą przyłbicą i kampanią informacyjną - na okres od maja do września na wszystkich stadionach poziomu centralnego na trybunach dozwolone jest posiadanie bidonu. Czy ktoś wniesie w tym wódkę? Na pewno. Ale może komuś uratuje to zdrowie. Ryzyka są oczywiste - może się znaleźć urzędnik, który wyciągnie kodeksy, wskaże paragrafy i skończy ten festiwal dobroci dla kibiców. Ale tutaj mam scenariusz pośredni: czyli z poszanowaniem prawa, ale i poszanowaniem, że w 35 stopniach 8 złotych za pół litra wody bez korka to trochę drogawo.
Baniaki z wodą na koszt klubu/Ekstraklasy SA/PZPN-u. Ot tak, za darmo. Biorąc pod uwagę, ile w piłce obecnie pieniędzy - mam wrażenie, że żaden z wymienionych podmiotów nie straci płynności finansowej, gdy zadba o nawodnienie od 5 do 45 tysięcy kibiców na stadionach Ekstarklasy, I i II ligi. Ba, zakładam, że dałoby się temat ograć kreatywnie - wśród sponsorów niemal każdej sportowej imprezy w Polsce znajdują się przecież potentaci z branży spożywczej, a nawet wprost - marki poszczególnych wód mineralnych. Wystąpić w roli ratownika dla spragnionych kibiców - to wydaje się mieć sens. Zdarzały się już przecież tak odjechane akcje jak na przykład - o rany, że też wtedy nikt nie splajtował! - darmowa gorąca herbata na wyjątkowo mroźnych meczach. Darmowa woda pitna w okresie, gdy nawet piłkarze mają nadprogramowe przerwy w grze? Brzmi jak cywilizacja. A tak się składa, że nasze stadiony to od dłuższego czasu już zupełnie cywilizowane miejsca.
Jest też opcja najrozsądniejsza - czyli zajrzenie do tych nieco już przykurzonych kodeksów i wprowadzenie nowelizacji w ustawie o bezpieczeństwie imprez masowych, wprowadzenie zmian w regulaminach stadionowych, generalnie - ponowne przyjrzenie się przepisom, które sprawiają, że na meczu możesz rzucić w piłkarza Motorolą z 1993 roku o kształcie cegły, a nie możesz napić się wody ze swojego bidonu. Na to jednak nie liczę - zbyt często miałem okazję opisywać różnego rodzaju "kwiatki" w tej konkretnej ustawie, by liczyć, że ktoś ją dostosuje do panujących na stadionach realiów. Jedno wydaje mi się pewne: nie możemy pozwalać, by utrzymywał się obecny stan. Wiadomo, że najciężej jak zawsze mają wyjazdowicze, ale oni przynajmniej wiedzą, na co się piszą. Nie liczę, że od razu najpilniej strzeżone miejsce w Polsce - sektor gości na Legii - powita mnie darmową oranżadą i czipsami o smaku cheddar i jalapeno.
Natomiast na sektorach gospodarzy możliwości działania jest mnóstwo - a to właśnie tam siedzą zazwyczaj te mityczne rodziny z dziećmi. Przez lata używaliśmy tego trochę jako sloganu, jako białego króliczka, którego goniła Alicja z Krainy Czarów. Ale teraz rodziny z dziećmi są na stadionach, one fizycznie poświęcają swój czas, by obejrzeć mecz. Gdzieś wejdą z bidonem, pieluchami, wózkiem i zgrzewką wody. Gdzieś indziej przetrzepie się ich tak samo dokładnie, jak każdego Sebę w 2010 roku. Gdzieś ludzki ochroniarz przymknie oko, gdzieś służbista poczuje się jak agent FBI organizujący tajne spotkanie amerykańskiego polityka na Bliskim Wschodzie.
Powinniśmy to zmienić, po prostu. Zwłaszcza, że ramię w ramię z nami stoją dzisiaj uczestnicy koncertów, festiwali, ludzie, którzy już mają przerobione 30-minutowe przesiadywanie w kolejkach po absurdalnie drogą wodę w absurdalnie drogich miejscach - innych niż stadiony. To nie jest działanie ad hoc w konsekwencji niedawnej tragedii. To jest wymóg połowy lat dwudziestych XXI wieku.
Rekordowe frekwencje, rekordowe zarobki, rekordowe kwoty transferowe. Jeśli teoria - nomen omen! - skapywania jest prawdziwa, to niech nam na trybunach chociaż kapnie woda.