Jedna z najmądrzejszych rad, jakie kiedykolwiek usłyszałem to: lepiej zrobić jedną pompkę niż nic nie zrobić. Ale na podstawie tej rady akurat nie da się rozpisać całego felietonu godnego portalu horyzontalnego. Dlatego w zakamarkach torby z bagażem moich życiowych doświadczeń pogrzebałem jeszcze głębiej i odnalazłem radę, którą sam najczęściej powtarzam: jeśli już kogokolwiek z kimkolwiek porównywać – to tylko samego siebie ze swoją własną wcześniejszą wersją.
W świecie ciągłej negacji, ciągłego podważania tysiącletnich prawd, w czym zresztą sam aktywnie uczestniczę, tej myśli będę bronić z zaciekłością Jana Kosa broniącego budowy stadionu Sandecji. Jako wuefista z coraz dłuższym stażem, ale też przede wszystkim jako ojciec i sportowiec‑amator, zdążyłem zebrać tysiące dowodów na prawdziwość tej tezy. Porównywanie się z innymi zazwyczaj wpędza bądź to w kompleksy, bądź w mylne przekonanie o własnej wyjątkowości. Nawet najtwardsze umysły miękną, dostrzegając, że przybiegłeś do celu o trzydzieści sekund szybciej niż rywale – zalewa je przekonanie, że w takim układzie można sobie pozwolić na rozluźnienie. Nawet najbardziej odporni czują dyskomfort, gdy jako jedyni skaczą, gdy wszyscy inni potrafią już fruwać. Przelotne zerknięcie jak idzie sąsiadowi nie zwiastuje jeszcze katastrofy, ale kiedy analiza zatrzymuje się na przelotnym zerknięciu?
Naturalny stan to drążenie, zestawianie kolejnych parametrów a nawet uwarunkowań – okej, sąsiad fruwa, ja mam problem z chodzeniem, ale sąsiada rodzice to ptaki, podczas gdy ja jestem pingwinem, w dodatku sąsiad spożywa najlepszą karmę dla papug, a ja pożeram wszystko, co wpadnie mi w łapy. Nie chcę być tutaj kategoryczny, że porównywanie się z innymi ZAWSZE kończy się źle, NIGDY nie ma sensu, za każdym razem przynosi jedynie negatywne skutki. Ale jednak – jest w tym tak wielka doza ryzyka, że lepiej powrócić do mojej wyjściowej rady – jeśli z kimś się porównywać, to z samym sobą na innym etapie rozwoju, treningu, w innym wieku czy w innej wadze. Każdego dnia wstajesz rano i rozpoczynasz od próby uformowania wczorajszego organizmu w nieco lepszą, jutrzejszą wersję. Nie chodzi tylko o trywialne, instynktowne rzeczy – jesz zdrowo, by być w lepszej formie fizycznej, trenujesz, żeby zwiększyć sprawność, czytasz, żeby posiąść większą wiedzę i poszerzyć słownictwo, pracujesz, by więcej zarobić, zarabiasz, by pojutrze było łatwiejsze, albo chociaż pewniejsze.
Czasem to po prostu porządne odespanie zarwanych godzin, czasem budowanie więzi społecznych. A czasem próba zrobienia z wczorajszego siebie jutrzejszego „siebie 2.0” się nie udaje, trzeba próbować jeszcze raz.
Po kilkudziesięciu czy kilkuset dniach już widzisz, czy trochę tych prób się powiodło, czy może wszystkie oblałeś i znajdujesz się w jeszcze gorszym miejscu niż na początku. A może po prostu w miejscu, gdzie masz już więcej doświadczeń, również z własnymi słabościami? Tego już nie będę rozstrzygał, bo w końcu zabrzmię jak trener mentalny albo guru sekty. Chodzi mi jedynie o utrwalenie – porównujmy się głównie z własną wersją siebie sprzed lat.
Leszku, wiem, że jesteś jednym z nielicznych fanów moich felietonów pozbawionych wtrętów piłkarskich, więc lojalnie zaznaczam – to właśnie ten moment tekstu, gdy będę odnosił ten przydługi wstęp do świata futbolu. Chodzi naturalnie o powrót Kacpra Urbańskiego. Chodzi o powrót Kamila Piątkowskiego. O Patryka Szysza, nawet o Mateusza Klicha.
Jak każdy rozsądnie odczytujący nastroje społeczne felietonista stanąłem wczoraj przed ciężkim wyborem: użyć całego dostępnego mi słownictwa, by wychwalać pod Niebiosa Ekstraklasę, która jest w stanie wykonywać tak spektakularne ruchy? Pójść w tezę o genialnym okienku, o nieprawdopodobnej wręcz jakości piłkarskiej, jaką nabyły topowe kluby, już przecież całkiem udanie reprezentujące Polskę na arenie międzynarodowej? A może nie, może jednak warto poszukać w szafie czegoś czarnego i ogłosić wielki pogrzeb polskiej piłki – bo jeden z jej największych talentów wraca z podkulonym ogonem prosto z ławki rezerwowych spadkowicza Serie A? A jak ta kariera Piątkowskiego, już ruszyła z miejsca, już potraktował ten Salzburg jako trampolinę do dużego grania, czy jednak jeszcze bierze rozbieg?
Najprościej byłoby stanąć na jakimś podwyższeniu – mam pod blokiem schron, formułowane na nim tezy można łatwo ogłosić w stylu średniowiecznego herolda – i zawrzeszczeć: ludzie, Ekstraklasa silna jak nigdy, piękna, młoda, utalentowana. Albo w drugą stronę, zawyć, że tak źle z polskimi młodymi talentami nie było od czasu ich gremialnego powrotu na łono Lechii Gdańsk w czasach Łukasików i Borysiuków.
Sęk w tym, że nie da się tego rozstrzygnąć i nie będzie się tego dało rozstrzygnąć w najbliższych miesiącach. Nie da się uciec od dość smutnych faktów: w ligach TOP 5 zostali nam głównie emeryci, rezerwowi, albo rezerwowi emeryci. Gwiazdy naszej kadry nie stanowią o sile zespołów mierzących w Ligę Mistrzów, a młode talenty coraz częściej decydują się na Zbrakulakupspory, drugoligowców tureckich, którzy zawsze chętnie przygarną młodego Polaka w potrzebie gry za duże pieniądze. Dla tych najzdolniejszych są Al‑Bogacze z egzotycznych lig, gdzie zostaje nam poklepywanie się po plecach: hej, tam poziom jest coraz wyższy, a moda na krytykowanie sportswashingu prawie zupełnie minęła.
Z tej perspektywy pewnie dałoby się wykreślić faktyczny obraz nędzy szkolenia w polskiej piłce. Jedyny ekscytujący zawodnik młodego pokolenia to facet wychowany we włoskim systemie kreowania piłkarzy, cała reszta ma na tyle dużo defektów, że w końcówce sierpnia wciąż biega po Zbąszynku, zamiast podpisać lukratywne kontrakty na zachodzie. Ktoś powie: Legia może ściągać Piątkowskich czy Urbańskich, bo Piątkowscy czy Urbańscy nie będą mieli najmniejszych szans, by nawiązać do sukcesów Glików czy Piszczków z poprzedniej generacji.
No ale tu jest ta druga strona: liga rozwija się we wszystkie strony, rozwija się jak plama z barszczu na białym obrusie. Frekwencje to nie jest jakiś samotny żagiel fanatyzmu w morzu beznadziei – one towarzyszą wielkim wpływom z praw TV, z umów sponsoringowych, z pożyczek właścicielskich, coraz większych i tworzących coraz więcej możliwości. Ranking UEFA to nie jest jakaś luka w grze, którą wykorzystujemy jak „cheaterzy” korzystający z kodu na Ligę Konferencji. To jest jasna konsekwencja coraz większej liczby spotkań wygrywanych z zespołami z podobnego pułapu – bo tak trzeba określić ostatnie sezony w Europie w wykonaniu Lecha, Legii czy Jagiellonii, a obecnie: całej czwórki eksportowej. Ten rozwój ligi jest na tyle dynamiczny i wszechstronny, że słowa Tymoteusza Puchacza nabierają głębszego sensu. Nasz obecnie bezrobotny piłkarz mówił swego czasu – po co odchodzić do Mainz, jak Mainz mogłoby wyłapać w czapkę od Lecha.
I jest w tym trochę prawdy. Te wszystkie Nieźlepłacovve Calcio Regiana, Kiedyśdużamarketti di Parma, inne średniaki Serie A czy Serie B nie mają do zaoferowania więcej, niż solidny klub polskiej czołówki. Co miałby Piątkowski w piątej drużynie ligi tureckiej, czego nie da mu Legia? Czy Urbański zrobiłby lepiej jadąc jak każdy polski techniczny talent – na zmarnowanie do Belgii?
Scena do prezentowania się Europie umieszczona może nie gdzieś w centrum festiwalu, ale i nie w pobliżu toalet. Dobrze zagrasz, parę razy dobrze kopniesz – polski admin konta Ligi Konferencji zadba, by każdy to zobaczył. Jeśli dojdziesz daleko – a polskie kluby ewidentnie takie właśnie mają realne cele – zdążysz się zaprezentować na oczach naprawdę wielu skautów podczas jakiegoś szlagieru z Chelsea czy innym Betisem. W samej lidze też nie będzie tragedii – może nie będziesz, wzorem Sebastiana Walukiewicza, odłączał na przemian Ronaldo, Lukaku i Shakera z Supa Strikaz. Ale też nie jest to choćby liga chorwacka, serbska czy turecka, gdzie czołówka dość wyraźnie odjechała całej reszcie. Każdy polski talent wracający na łono naszej cudownej Ojczyzny może wierzyć, że wkrótce zagra ważne mecze z mocnymi europejskimi klubami (co ważne, to dotyczy nawet zespołów z miejsc 8–12), a na co dzień będzie rywalizował w fajnej, dobrze opakowanej i pełnej niezłych zespołów lidze.
Ależ korci, by teraz wskoczyć do tego bezwzględnie najszybszego bolidu na torze, na tę najpiękniejszą szkapę w całej stajni i ogłosić: prawda leży gdzieś po środku! Natomiast to zbyt banalne, każdy doskonale zdaje sobie sprawę, że powrót 20‑letniego Urbańskiego do Legii Warszawa to nie jest to samo, czym mógłby być w 2020 roku powrót Modera czy w 2018 powrót Kownackiego. To nie jest ten czas w historii polskiej piłki, gdy wydawało się, że nasi młodzi zawodnicy za moment zdobędą cały świat, a już na pewno całą ligę włoską. Truizmem i banałem jest też z drugiej strony zauważenie, że nie ma żadnego porównania pomiędzy mocnym klubem Ekstraklasy w 2025 roku a równie mocnym ekstraklasowiczem z 2018 roku. Nie te pieniądze, ambicje, plany, możliwości, nie ten ranking, nie te frekwencje, nie taka konkurencja.
To właśnie ta – moim zdaniem – mądrość płynąca z wyjściowej rady, by porównywać się z samym sobą sprzed lat. Gołym okiem widzimy, że jest kiepsko z naszymi najbardziej uzdolnionym zawodnikami, ale tym samym okiem, nie trzeba nawet mrugać, dostrzeżemy, że jest nieźle z kondycją naszej piłki klubowej. To, co warto wyłuszczyć, to pewnego rodzaju zwrot, który widzimy w samych klubach, a który moim zdaniem może stanowić ten brakujący element w naszej układance.
Otóż parę osób podkreślało – a ja się z tym zgadzałem, że dryfujemy trochę w stronę ligi cypryjskiej. Drogie, dość stare gwiazdy, czasem nawet z nazwiskami, ale przede wszystkim – z zadaniem jak najszybszego zrobienia wyniku tutaj, w tej chwili. Mieliśmy już finezyjnych Brazylijczyków w środku, dorobiliśmy się własnych czarno‑skrzydłowych (ich prototypem jest Junior Kabananga karcący Legię), mamy nawet własnych ogromnych walczaków z Bałkanów na „szóstce” i w środku obrony. Natomiast to, co odróżnia nas od Cypryjczyków, to fakt, że da się zebrać dla tych wszystkich obcokrajowców logicznych partnerów krajowych. Tak, niekoniecznie szukając w lidze – ale właśnie wśród Piątkowskich, Szyszów, Sliszów, Boguszów tego świata. Może to drogie, może to nie wypali – ale mam czutkę, że to może być ten moment przejścia od klubów cypryjskich, które zajmują się głównie spalaniem pieniędzy na wyniki w danym sezonie, do klubów czeskich, serbskich czy chorwackich, gdzie zdarza się ściągnąć mocne krajowe nazwisko, czasem nawet w wieku przedemerytalnym.
Porównując ten model z modelem Ekstraklasy jeszcze sprzed roku – widać progres jak u moich uczniów przy skoku w dal. Duma może nie tak duża, jak wówczas gdy Jasiu czy Stasiu skaczą ponad 160 centymetrów bez rozbiegu, ale wciąż – całkiem przyjemny sygnał.
Obecnie towarzyszy mi tylko jeden lęk – czy moi uczniowie w trzeciej klasie przebiją wyniki z końca drugiej klasy. A poza tym też jedna obawa – czy Kacper Urbański, Kacper „Ja Jestem Już Z Tej Generacji Bez Kompleksów” Urbański, czy Kacper „Byłem Szkolony Już z Nakazem Kiwania” Urbański nie okaże się flopem. Tego byśmy nie chcieli wszyscy – jako Naród, jako My, Polacy. Bo to by znaczyło, że jest gorzej, niż sądziliśmy.