Jak co środę... Jakub Olkiewicz #7

35 lat temu biologia oraz personel szpitala im. Madurowicza na Wileńskiej w Łodzi dokonały transferu definitywnego Jakuba Olkiewicza na świat. W budynku, z którego okien da się dostrzec stadion Łódzkiego Klubu Sportowego, wydarzyło się jeszcze wiele ważnych rzeczy, również w moim życiu, natomiast obiektywnie rzecz ujmując – no ta była jednak najbardziej istotna, bez niej nie byłoby nawet obecnych słów.

Dziękuję, możecie składać życzenia w komentarzach, widzimy się za tydzień.

Tak byłoby w sumie najwygodniej, miałbym też idealny pretekst do tego, by dzień swoich 35. urodzin poświęcić na celebrowanie równych, 35. urodzin. Problem polega na tym, że to już bezsprzecznie ten czas, gdy celebrowanie kolejnej wiosny na karku przychodzi coraz trudniej – zwłaszcza przy uwzględnieniu matematyki. Matematyka była moim wrogiem już od dawna, ale szczególnym okrucieństwem zaczęła się wykazywać, gdy skojarzyłem, że wiek też w sumie da się liczyć w procentach. Średni czas życia mężczyzny w Polsce, a nawet w Łodzi, swój wiek, tu dwa w pamięci, tam pomnożyć przez 100... Ech, wychodzi praktycznie pięćdziesiąt procent. Nawet jeśli 35. urodziny to jednak nie jest dokładnie ta matematyczna połowa, szczególnie przy postępach, jakie czyni współczesna medycyna, no to symbolika pcha się przed oczy z upartością równą aptekarkom proponującym DoppelHertz.

Jeśli nie jestem w połowie, to jestem prawie w połowie. A już z dużą dozą prawdopodobieństwa da się stwierdzić, że przede mną ta połowa nieco słabsza, ta w której zmęczenie daje się we znaki, w której rywal wpuszcza na boisko wciąż nowych, świeżych, młodych skrzydłowych, w której obrona przed utratą gola staje się coraz bardziej desperacka. Tak, trochę mnie wnerwiało, jak dziennikarze sportowi w poważnych tekstach o życiu od razu używali metafory piłkarskiego boiska, bo żadnej innej nie znali. „Używając nomenklatury piłkarskiej, państwo, leżące tam gdzie chce, zamknęło rywali w ich własnym polu karnym". Natomiast jestem już 35-letnim, trochę zrzędliwym dziennikarzem sportowym, więc czuję pełne prawo do tego, by rozprawiać nad trudami tej drugiej połowy życia, nad tym, jak ciężko będzie dzisiaj wyjść z szatni ze świadomością, że pewnie zostało mi już tylko 45 minut, może to, co doliczy sędzia – bo pierwsze trzy kwadranse już bezpowrotnie minęły.

Zdobyte w tym okresie gole – w sumie pewnie powinienem teraz z szelmowskim uśmiechem napisać, że dwa, i to wyjątkowej urody – są już za nami. Nikt nie pamięta świetnych dryblingów z pierwszych minut meczu, gdy w podstawówce kłaniała mi się nie tylko przyroda i język polski, ale nawet ta matematyka, obecnie tak wrogo nastawiona. Jest tylko przemowa w szatni, świecące na czerwono markery zmęczeniowe i trener, który ma duże wątpliwości, czy w tak trudnym meczu nie spuchnę już po godzinie grania.

Rany, myślałem, że ta metafora będzie strasznie banalna, płytka, wtórna i smutna, natomiast po poprzednich trzech akapitach czuję przede wszystkim, że jest prawdziwa – i nawet pozostawia jakieś pole pod delikatny optymizm. Ile rzeczy się wydarzyło w drugich połowach meczów po całym globie? Ile razy bardzo nieudane 45 minut zamieniało się w efektowną remontadę? A też i w gruncie rzeczy – jak bardzo trzeba cenić, gdy w przerwie utrzymuje się remis, a powiem szczerze i wprost – naprawdę nie czuję, żebym w tym momencie przegrywał?

Uff, udało się wybrnąć z tego bardzo destrukcyjnego szlaku pisania w trakcie 35. urodzin o tym, że zostało już tylko 35 takich dni w całym życiu. Plus to, co doliczy sędzia. Jakkolwiek bym do tego nie podchodził – wyjdzie pesymistycznie. Bo tak naprawdę przecież nikt mi nigdy nigdzie nie zagwarantował, że nie dostanę wędki po trzech czy czterech nieudanych zagraniach, albo co gorsza – nie przytrafi się jakaś poważniejsza kontuzja. A przecież nawet przy tym optymistycznym założeniu, że będzie jakaś dogrywka i karne – lwia część spotkania już za mną. Skupię się więc na czymś innym, skończmy z tym dennym przemijaniem, które brzmi trochę tak, jakbym był amerykańskim menedżerem znudzonym swoim domkiem na przedmieściu.

Otóż 35. urodziny to przede wszystkim pierwsze równe urodziny od trzydziestych urodzin. Wiem, właśnie dla takich odkrywczych tez, drogi czytelniku, poświęciłeś mi cenne minuty swojego własnego starcia z życiem. Natomiast to ostatnie pięć lat wydaje mi się godne opisania – nie po to, żeby się czymś chwalić, żeby wymieniać tutaj swoje liczne osiągnięcia, kapitalnie rozwinięte postaci w ukończonych grach RPG, zrealizowane wyzwania w Football Managerze i zdobyte bramki w A-klasie i B-klasie. Gdy dziś, z perspektywy 35-letniego gościa, patrzę na 30-letniego siebie na zdjęciach, widzę przede wszystkim, że kształt końcówki pierwszej i całej drugiej połowy naprawdę zależy w pewnym stopniu od nas, od naszych decyzji, od naszych wyborów i naszego poświęcenia.

Wrzesień 2020, nagrywamy jakąś reklamówkę dla ŁKS-u, ważę jakieś 78 kilogramów, o 11 więcej niż obecnie. Ale przede wszystkim wyglądam, jakbym zeżarł cały granulat dla ludzi z rybackimi kapelutkami w Europie. Średnio sypiam, jest pandemia, dzięki Niebiosom udało się już powrócić do amatorskiego futbolu, przeskoczyłem też punkt krytyczny w szukaniu balansu między pracą a życiem. Nadal pracowałem sporo, ale już nie tak dużo, by syn pytał, czy tata naprawdę nie spał przez całą noc i tak „grał na komputerze w te literki". Wciąż jednak byłem 30-latkiem, który wyglądał... Cóż, jakby szykował się do 35. urodzin.

Masa, mięśnie, jakieś pierdoły typu liczba podciągnięć – nie chcę zupełnie bazować na konkretach, bo to po pierwsze bardzo nudne, a po drugie bardzo próżne. Chodzi mi jednak o sam mechanizm, którego opisanie wymaga podania choć kilku detali. Pięć lat temu nie potrafiłem się podciągnąć ani razu na drążku, co więcej – przez całe życie, nawet na studiach reagowałem na niego alergicznie. Potem musiałem wyjątkowo przyłożyć się do koszykówki, żeby 5 u pani Elżbiety Nowak-Trześniewskiej wyrównało 3,5 z gimnastyki. W sobotę wreszcie udało się przebić dziesięć powtórzeń, podciągnąłem się jedenaście razy. Nauczyłem się robić salto. Nauczyłem się piłkarskiego „dookoła świata" i kilkunastu innych sztuczek. Nie umiałem żadnej z nich przez długie 30 lat życia – i przez pierwsze dwadzieścia, gdy marzyłem jeszcze o karierze piłkarskiej, czułem przez to ogromne kompleksy. Rówieśnicy potrafili piłką czarować, ja potrafiłem jedynie żonglować, a i to bez przesady.

Jeszcze rok temu w prostym ćwiczeniu technicznym od Berbatowa wykonywałem piętnaście, może dwadzieścia powtórzeń, teraz przekraczam pięćdziesiąt. Biegam szybciej niż kiedykolwiek. Skaczę wyżej niż kiedykolwiek. Nauczyłem się w te pięć lat więcej, niż przez wcześniejsze trzydzieści. I nie chodzi wyłącznie o cyrkowe sztuczki – bo przecież pierwszy program Tetrycy na Youtube to styczeń 2021 roku. Pierwszy quiz na Weszło – maj 2020. Strzeliłem gola dla Startu Łódź po chyba dziesięciu latach przerwy, dla Kolejarza bodaj po dwunastu. Przez jakieś cztery z tych pięciu lat nie tknąłem używek, poza nieprzyzwoitymi dawkami kofeiny.

Nie piszę tego wszystkiego, by się chwalić, mam zresztą nadzieję, że znacie mnie na tyle, by wiedzieć, że to nie kokieteria, naprawdę nie chcę wchodzić w buty „JAKUB OLKIEWICZ – TRENER MENTALNY, ZAOBSERWUJ PO WIĘCEJ PORAD". Po prostu ten moment 35. urodzin w naturalny sposób podpowiada: zobacz, nawet nie zauważyłeś, że przeminąłeś. Nie zdążyłeś trzy razy mrugnąć, a zostały ci już tylko kolejne dwa, może trzy mrugnięcia. Jeśli jeszcze kiedykolwiek odniesiesz jakieś sukcesy, najpewniej będziesz je odnosił w coraz węższym gronie, najpierw z racji braku czasu, potem z racji... braku. Braku, po którym stawia się kropkę, taką, której już nie idzie przerobić na przecinek.

Wydaje mi się, że to dla każdego jest wyczuwalne, to odwlekanie przyznania przed samym sobą, ile to procentowo życia, ile to już bezpowrotnie minęło. Dlatego trochę na przekór – i oczywiście po to, żeby nie ochujeć z tego wszechogarniającego pesymizmu związanego z przemijaniem – chciałem pokazać wam w telegraficznym skrócie te pięć ostatnich lat. Celowo nie rozpisuje tutaj żadnych rad typu: wysypiaj się lepiej i zadzwoń czasem do kogoś bliskiego, bo to niewiele warte bzdury pozbawione uniwersalnego wydźwięku. Skupiłem się na czysto fizycznych aspektach, bo też czysto fizyczne aspekty poruszamy przy kolejnych urodzinach.

Już jestem na to za stary. Już kości nie te. Już stawy odmawiają posłuszeństwa, już nie mogę tak późno chodzić spać. A jednak, w te pięć lat w tej dziedzinie, w której powinienem powoli schodzić ze sceny, w dziedzinie sprawności własnego ciała, zrobiłem więcej, niż przez poprzednie trzydzieści.

Bardzo was proszę, wyobraźcie sobie głos Mateusza Borka.

Ta końcówka pierwszej połowy (AKCENT NA POŁOOOWY) pozostawia jednak jakąś NAdzieję, jakiegoś rodzaju złuDZEnie, że te pierwsze minuty, to zamroczenie, ta bezradność w pierwszych kwadransach minęła. Że ten weteran, człowiek zbliżający się już wielkimi krokami do czterdziestki, jeszcze w drugiej połowie coś pokaże, szarpnie, udowodni młodszym kolegom, że zbyt wcześnie stawiano na nim krzyżyk, że on jeszcze nie ma zamiaru oddawać minut bez walki. Przespał te pierwsze trzydzieści, trzydzieści pięć minut, ale ostatnie akcje przed przerwą wyglądały już o wiele płynniej, niż to, co oferował wcześniej.

Swoją drogą, Eldo ostatnio położył punkty w rugby, Leszek jest ode mnie 11 lat starszy, w mediach społecznościowych pochwalił się nie tyle swoimi punktami, co faktem, że dzielił boisko ze swoim wychowankiem, którego miał okazję trenować w ostatnich latach. O dekadę starszy ode mnie Marcin, mój kolega z Teofilka, zagrał w piątek 87 minut, po przerwie grał na jednym boisku ze swoim synem.

Wiem, że istnieje mnóstwo obiektywnych ograniczeń, zdrowotnych, finansowych, wynikających z obowiązków, żądań, czasem wewnętrznych hamulców. Ale mecz trwa 90 minut. W każdej z nich da się coś ciekawego zmontować.

Na urodziny sobie życzę tylko występu do końca i tyle farta, co przed przerwą.