Jak co środę... JAKUB OLKIEWICZ #8

Pierwszą bramkę w obecnym sezonie Champions League zdobył Promise David, napastnik Royale Union Saint-Gilloise, który na stadionie w Eindhoven pokonał Mateja Kovara strzałem z rzutu karnego.

Z poprzedniego zdania znam tylko "rzut karny".

Od razu uprzedzam: to nie jest kolejny tekst z taśmy produkcyjnej "o-la-Boga-kiedyś-Raul-Morientes-byli-teraz-nie". No dobra, trochę jest, ale staram się wznieść zdecydowanie ponad zwykłe dziaderskie utyskiwanie na fakt, że zegar cały czas tyka, zamiast taktownie zatrzymać się dokładnie w momencie, gdy Jose Mourinho demoluje Barcelonę Samuelem Eto'o. Zresztą, przyznaję się, od dzieciństwa byłem tak wielkim ignorantem, że nie załapałem się nawet na tę wspominaną z rozrzewnieniem erę Ligi Mistrzów Gerrarda, Ronaldinho i Pippo Inzaghiego. Znam oczywiście kod kulturowy, usłyszałem to i owo na przerwach między lekcjami, gdy cała szkoła drżała od dyskusji dotyczących sędziowania w meczu Chelsea - Barca. Wiem, że Terry się poślizgnął, pamiętam, kim był Dado Prso i cały ten szalony sezon upadku faworytów. Gdzieś słyszałem nazwisko "Kaka", choć zdecydowanie łatwiej mi wskazać kultowe produkty Nike'a z tamtych lat - bo piłkę Aerow 90 używałem codziennie, a Ligę Mistrzów oglądałem od święta.

Ligi Mistrzów nigdy nie pokochałem, pewnie również z uwagi na terminarz. Wiem, że dla niektórych wtorek i środa, godzina 20.45, to niemal jak roraty w okresie przedświątecznym, impreza, na którą czeka się cały rok. Dla mnie jednak były to przede wszystkim dni wieczornych treningów piłkarskich, ewentualnie odrabiania lekcji, bo cały wcześniejszy czas spędziłem na jeżdżeniu po kolejnych łódzkich boiskach i halach. W weekend - okej, mój mecz rzadko kolidował z tym granym przez ŁKS. W tygodniu Gerrard, Lampard, Kaka i cała reszta tej bandy schodziła na dalszy plan, bo liczyła się nauka przyjęcia. Wiem, ile mnie ominęło, zbyt często moi rówieśnicy dają mi to odczuć. Oni przerzucają się najlepszymi akcjami Henry'ego przed i po transferze do Barcelony, ja mogę im odpowiedzieć, że widziałem jak Robert Szczot dostaje czerwoną kartkę przy Łazienkowskiej, choć pachniało sensacyjnym zwycięstwem. Oni polują na aukcjach na stroje Bayernu z bordowo-szarym frontem i nazwiskiem Kuffour na plecach, ja z czułością spoglądam na swój szalik z 1998 roku.

Ominęła mnie faza na złotą erę Ligi Mistrzów, to dlaczego miałbym się nią szczególnie ekscytować teraz, w momencie gola Promise Davida dla Royale Union Saint-Gilloise. Ale być może patrząc z boku, jest mi nieco łatwiej zrozumieć jaka przepaść dzieli już te dwa światy, świat złotych wspomnień moich rówieśników i to, co obecnie oferuje nam któraś telewizja, niestety nie mam pojęcia która, bo mnie to nie obchodzi.

36 zespołów. Faza ligowa. Mecze o 18.45 i 21.00, już nie tylko w "kanoniczne" wtorki i środy, ale nawet w czwartki, o czym dowiedziałem się wczoraj i nie jest to ani kokieteria, ani hiperbola. Dziś wieczorem dostaniemy takie piłkarskie delicje jak choćby grecko-cypryjskie starcie Olympiakosu Pireus z Pafos czy Slavii Praga z Bodo/Glimt. Co więcej, wszystkie te cztery drużyny zawalczą o punkty w tej jednej, wielkiej grupie, a więc o punkty tak samo cenne, jak zdobycz do podniesienia z boiska w trakcie szlagieru Bayern - Chelsea. Latami my, Polacy, apelowaliśmy o dopuszczenie do stołu większej liczby średnich, a może nawet słabych. Latami psioczyliśmy na to, że Real Madryt znów trafił na Olympique Lyon, że znowu Barcelona, znowu Chelsea, znowu ten sam Bayern Monachium. Liga Mistrzów stała się powtarzalna, momentami nawet może trochę przewidywalna. Znowu Ronaldo królem strzelców, znowu doskonały Messi, raz jeszcze jakiś gol Ramosa w całej końcówce, po raz kolejny któryś angielski klub wyłoży się w dziwnych okolicznościach.

Liga Mistrzów nawet przy reformach Platiniego zdołała jakoś wybronić dość skostniały system. Faza grupowa, odświętna i odwieczna, wyglądała bliźniaczo podobnie - najczęściej grzały mecze drużyn dwa i trzy, gdzie czasami dochodziło do niespodziewanej relegacji faworyta wprost w czeluścia Ligi Europy (czy wcześniej Pucharu UEFA). Tuż po fazie grupowej odsiewano jeszcze przypadkowych turystów, którzy wykorzystali fart w losowaniu i potknięcia gigantów jesienią, więc w finałowych fazach mieliśmy już wyłącznie starcia totalnych gigantów. Raz na jakiś czas trafiał się sezon oczyszczenia, gdy na Ligę Mistrzów z zainteresowaniem spoglądali nawet tacy jak ja - jak wówczas gdy wspomniany Prso z Giulym i Rothenem pod rękę robili finał przeciw Mourinho i jak całkiem niedawno, gdy w Ajaksie jednocześnie wyrośli spod ziemi Ziyech, de Ligt, Tadić i de Jong. Poza tym? Finał to tradycja, jasne, pewnie derby Madrytu, żeby sprawdzić w której minucie doliczonego czasu gry ukąsi Real. Dla fanów włoskiej piłki jakieś pojedyncze mecze Interu, dla fanów poszczególnych klubów z Anglii wybrane spotkania ich ukochanego klubu (albo w przypadku fanów United, mecze Liverpoolu ze wspieraniem rywali Liverpoolu). No i cała masa tych, którzy cały czas żyli fascynacją dostojnego hymnu Champions League i faktycznie odliczali minuty do powrotu najważniejszych klubowych rozgrywek, ale mam wrażenie, że ta masa jednak ubożała z sezonu na sezon, co zresztą rozrzuciło nawóz pod kiełkowanie takich pomysłów jak Superliga czy poszerzona Liga Mistrzów.

I mamy to, co mamy dziś. A dziś to wszystko stanęło na głowie, również za sprawą przetasowań w poszczególnych ligach. Znudzony 35-latek jak ja, który zagląda sobie w Ligę Mistrzów raz na cztery sezony, odruchowo szuka Manchesteru United, Lyonu i Milanu. Sprawdza losowanie, sprawdza, jaką grupę śmierci dostała tym razem Slavia Praga i czy Lewandowski strzeli Zveździe powyżej trzech goli. Okej, trochę poszerzyłem grupę, pewnie takim znudzonym 35-latkiem jestem tylko ja sam. Ale skołowanych jest na pewno więcej, bo jeszcze czasem zdarza mi się rozmawiać ze znajomymi. Jedna, wielka liga. Szeroko otwarte drzwi dla zespołów z europejskiego drugiego rzędu. Mecze w nowych porach, zawłaszczenie kolejnego dnia w tygodniu. Coraz droższe i coraz gorzej dostępne transmisje, coraz więcej piłkarzy, którzy w gruncie rzeczy pozostają anonimowi. Dla nas pewnie trochę nieznany świat i dziewczy ląd.

Ale zdaję sobie sprawę, że przez całą naszą młodość identyczne poczucie wyobcowania towarzyszyło ówczesnym 40-latkom, którzy pamiętali jeszcze Puchar Europy, pamiętali jak kluby z Rumunii, Jugosławii czy Polski mogły rzucać rękawice murowanym faworytom z Europy Zachodniej. My cmokaliśmy nad wyczynami Raula i Adriano, oni zastanawiali się, kiedy to wszystko się tak spieprzyło, dlaczego Nottingham Forest już nie gra w tych szanowanych rozgrywkach i gdzie się, do chuja wafla (tak mówili, na pewno), podziało AS Saint-Etienne.

W tym miejscu miała nastąpić klasyczna dla tego typu tekstów puenta. Że dzisiaj szkoły nadal drżą, zmieniają się tylko bohaterowie rozmów, to już nie Ballack i Drogba latają do sędziego, teraz narzekają Vlahović i któryś z Thuramów, jest ich w piłce już naprawdę wielu. Że za dwadzieścia lat dzisiejsi nastolatkowie będą wspominać z łezką w oku, jak rozszerzenie Ligi Mistrzów do 36 drużyn pozwoliło otworzyć nową, lepszą erę w historii piłki, jak zakochali się w Karabachu odrabiającym straty w Portugalii i jak narodziła się legenda Mateusza Kochalskiego. Innymi słowy - że my jesteśmy stare pierdziele i wspominamy Ligę Mistrzów z dzieciństwa jak typowe stare pierdziele, a dzisiejsza młodzież ma przed sobą świetnie zaplanowane i doskonale skrojone pod własne potrzeby rozgrywki, które za 20 lat pokryją się patyną i zyskają status kultowych.

Ale szczerze chciałbym, by to się nie stało. Szczerze trzymam kciuki, żeby właśnie to młode pokolenie przerwało tę dziwaczną sztafetę pokoleń. Bo i co było obiektywnie ciekawsze we wtorek, trafienie tego Promise'a w Eindhoven, czy transfer Benjamina Mendy'ego do Pogoni Szczecin? Co było bardziej emocjonujące, 4:4 w Turynie... A dobra, nieważne, to nie pasuje do tezy. Gdzie było ciekawiej, w Lizbonie, gdzie grał Karabach z Kochalskim, czy na Twitterze, gdzie Alex Haditaghi zwalniał Roberta Kolendowicza? Staram się wznieść ponad własne sentymenty, zwłaszcza, że akurat do Ligi Mistrzów ten sentyment mam bardzo umiarkowany. I wychodzi mi, że pierwszy raz od niepamiętnych czasów w Lidze Mistrzów może być odrobinę ciężej się zakochać. Nie dlatego, że Liga Mistrzów słaba, skomplikowana, zła i trudno dostępna. Dlatego, że rodzimy futbol daje bardzo logiczną i atrakcyjną alternatywę.

Czemu masz śledzić na jakimś tureckim streamie jak Tottenham męczy się z Villarrealem, jeśli na wyciągnięcie ręki, w najbliższy weekend, masz całą talię asów w Ekstraklasie, na nowoczesnych, zadbanych stadionach, które zapełnione są fanatykami polskich rozgrywek? Czy nie idę za daleko, gdy wyobrażam sobie Ligę Mistrzów jako słynną "chemię z Niemiec"? Przez długie lata tak, przez długie lata to był jedyny sposób na dopranie ciuchów, Vizir czy inny Persil zmiatał z planszy konkurencję. Ale dziś? Dziś chemię z każdego dostępnego państwa mamy na wyciągnięcie dłoni i wcale nie trzeba się napalać na niemiecki zamiennik.

Nie chcę i nie mam interesu w tym, żeby Liga Mistrzów lat 2025-2050 zyskała status magicznej i legendarnej, bo tak mówi się o Lidze Mistrzów z lat 2000-2025. Marzę o tym, by Liga Mistrzów lat 2025-2050 była co najwyżej dodatkiem dla krajowych rozgrywek, które w latach 2000-2025 nie miały zbyt wielu argumentów w tej dyskusji.

Może jestem przesadnym optymistą, może zbyt mocno wierzę w młodych ludzi, ale żyjemy trochę w epoce przebijania szklanych sufitów. W epoce wyzbywania się kompleksów, przełamywania towarzyszącego nam od wieków przekonania, że się do niczego nie nadajemy. Chciałbym, by ta skomplikowana, nieco dziwna Liga Mistrzów była doceniana, tak jak doceniamy wciąż wycieczkę do Paryża na romantyczną kolację. Ale chciałbym, by na pierwszym miejscu znalazło się to, co mamy na wyciągnięcie ręki. Zwłaszcza, gdy "to" robi się tak cenne i atrakcyjne.

Chciałbym, byśmy byli ostatnim pokoleniem, które na myśl o "starym, dobrym futbolu" myśli głównie o zagranicznych zawodnikach w zagranicznych klubach w ramach międzynarodowych rozgrywek pozbawionych polskich akcentów. Chciałbym, by dla moich synów "starym, dobrym futbolem" był ŁKS Bastiena Toma, Lech Ishaka i rajdy pucharowe Jagi i Legii czy wcześniej Kolejorza.

I oczywiście byśmy byli ostatnim pokoleniem, które czuje jakikolwiek kompleks przed kimkolwiek. Kochani młodzi ludzie, ten Promise David to warty oglądania będzie, jak go Korona wypożyczy na pół roku. Ewentualnie jak go Marek Papszun rowerem na trening przywiezie. Champions League WEAK, Polska STRONG.

A przynajmniej bardzo chcę w to wierzyć, szykując się do niedzielnego wypadu na stadion podczas meczu ŁKS-u z Wieczystą, i powstrzymując się przed wykupieniem dostępu do transmisji meczu Ajax - Inter.